Opowiadam, jak obecnie wyszedłem z mężem do Dachy Nie jest to łatwy czas. Trudności i jak to się skończyło
Wszyscy wiemy, że na świecie dzieje się teraz coś niewyobrażalnego, a mimo to mój mąż i ja zdecydowaliśmy się pojechać na wieś w ten weekend. Bez względu na to, co mówią z telewizji, sadzonki nie zasadzą się same, więc sprawa nie jest nawet omawiana.
Oczywiście moja synowa była temu przeciwna. I przypomniałem jej, że jak rozłupywanie mamusi ogórków i pomidorów zimą, wszystko tam jest, a ja przy okazji nie uprawiam ich w sypialni. Zaprosiła ją, aby zabrała ze sobą wnuki, na co młodzi ludzie chętnie się zgodzili. Cóż, z Bogiem!
Przygotowywaliśmy się prawie dzień - zbieraliśmy jedzenie, ubrania i najróżniejsze drobiazgi dla naszych wnuków. Synowa i jej syn towarzyszyli nam jak na wygnaniu. Byli pewni, że albo nie dotrzemy do daczy, albo nie będziemy mogli wrócić. Przy wszystkich wjazdach i wyjazdach z miasta są blokady drogowe, a pojazdy są rozmieszczane. Tylko się uśmiechnąłem - tak, że Vladik (mój mąż) i ja nie dotarliśmy do daczy! Takie prawo nie zostało jeszcze wynalezione.
O świcie wskoczyliśmy do naszej legendarnej szóstki i ruszyliśmy. Po drodze zatrzymaliśmy się w sklepie na zimne piwo. Tradycją mojego męża jest picie zaparowanej butelki, a dopiero potem noszenie rzeczy, włączanie prądu i zajmowanie się innymi sprawami domowymi.
Gdy tylko skręciliśmy w obwodnicę, stało się jasne, że synowa miała w czymś rację. Na horyzoncie pojawił się konwój samochodów, a nadjeżdżający pas był zdradziecko pusty. Jednak mój mąż nawet nie uniósł brwi, tylko zaczął gwizdać „Odważni towarzysze w nogę…”, co świadczy o najwyższej gotowości bojowej. Nawiasem mówiąc, wnuki nie zamilkły ani na sekundę - biedni ludzie wytrzymali tydzień w czterech ścianach.
Dołączyliśmy do kolumny i czołgaliśmy się przez około czterdzieści minut z prędkością ślimaka, aż dogoniliśmy wymagany punkt kontrolny przy wyjściu. Zauważyliśmy, że nie wszystkie samochody zostały zawrócone, niektórym pozwolono przejechać, co dawało nadzieję.
I tak sierżant wyjrzał przez otwarte okno, przedstawił się, poprosił o dokumenty, które przejrzał - że tak powiem, żeby oczyścić swoje sumienie. Zapytałem w jakim celu i dokąd jedziemy. Mój mąż powiedział, że jedziemy do daczy, takiej a takiej wioski. Młody policjant zastukał coś o rozkazie, nagłym wypadku i zakazie opuszczania miasta.
Mąż wyraźnie się zdenerwował, ale nie okazał tego. Spokojnie powiedział, że nie możemy w żaden sposób zostać w mieście, bo mieszkamy na daczy, a do miasta wjechaliśmy zobaczyć dzieci, zrobić zakupy i tak dalej. Sierżant, nie bądź głupcem, zwrócił uwagę na wpis do paszportu, w którym wyraźnie wskazano miejsce zamieszkania - miasto, które zamierzamy opuścić. W jego następnym zdaniu jednoznacznie wyraził się słowo grzywna, którego wysokość była imponująca.
Mój tępy mąż wyjaśnił na wszelki wypadek, czy to banalna łapówka, ale zrobił to taktem nosorożca, co jeszcze bardziej rozgniewało sierżanta. I wtedy moje serce nie mogło tego znieść. Cóż, oceń sam, gdy się tutaj kłócimy, sadzonki umierają! Nie mamy nowego klimatyzowanego samochodu, ale szóstkę, która ze wszystkimi swoimi zaletami wygrzewa się w słońcu jak puszka. Nie dlatego, że od miesiąca uprawiam pomidory w skorupkach, żeby po drodze wysychały.
Kiedy zacząłem krzyczeć: „Pozwól mi odejść, drogi człowieku, nie widzisz - sadzonki wysychają, wnuki są zmęczone, ale teraz mam dość ciosu! Na pewno nie wrócimy, ale te diabły z tylnego siedzenia szybko rozwalą cały twój punkt kontrolny cegła po cegle, kiedy będziesz sporządzać protokół! "
Sierżant zbladł i wymamrotał coś o swoich dwóch w domu, wręczył nam dokumenty i życzył szczęśliwej podróży. Słowa pożegnalne zabrzmiały jednak jakoś nieprzyjaźnie i niezrozumiale, ale mój mąż już naciskał pedał na podłogę i leciał po wolnym torze na swoim sprzęcie, jak na obcym samochodzie.
Więc dotarliśmy do daczy, bez względu na wszystko. Chodźmy do domu w ten sam sposób. Teraz powiemy, że mieszkamy w mieście. O którym jest rejestracja w paszporcie.